niedziela, 10 listopada 2013

Znalezione w Internecie - Messy Bun

 
Uzależniłam się ostatnio od zszywka.pl. Pochłonęła mnie przez co tracę czas przeglądając kolejne zdjęcia. Oglądam, szukam, kombinuję i myślę, które ze znalezionych tam fryzur można wypróbować na własnej głowie.
Dlatego właśnie na pierwszy ogień poszedł kok. Trochę luźny, trochę niedbały.
 
Zobaczcie co z tego wyszło :)
 
 
 
Poniżej to co wyszło u mnie. Kok wcale nie jest taki messy jak na powyższych zdjęciach co jest wynikiem problemów technicznych. Przy grubych i ciężkich włosach wcale nie jest łatwo stworzyć kok który się utrzyma przez kilka godzin.
Myślę, że lepiej będzie wyglądał u dziewczyn z kręconymi włosami gdzie cała fryzura będzie miała fajną objętość.
 


 Do wykonania koka użyłam spin pins o których możecie przeczytać tutaj: KLIK.
 
 



piątek, 11 października 2013

Przed cięciem

Zdecydowałam się. Nadszedł czas na podcięcie włosów. Niestety końcówki są już są suche i rozdwojone, po prostu nie da się na nie patrzeć. Lubię mieć długie włosy, ale ich pielęgnacja w takim stanie jest zbyt czasochłonna. Pora na małe zmiany.
 
W snach widzę się z włosami do brody, ale jeszcze mi szkoda się zdecydować na takie cięcie po tak długim okresie zapuszczania. Zapewne tylko je podetnę.
 

Z tej okazji postanowiłam podsumować pielęgnację z ostatnich miesięcy.

Nie pierwszy raz powtarzam, że jestem skończonym leniem, dlatego moja pielęgnacja ogranicza się tylko do kilku produktów.

Zaczynając od szamponu:

Przez długi czas miałam tylko tani szampon oczyszczający, ale postanowiłam wrócić do metody przemiennego stosowania szamponów - delikatnego i oczyszczającego.

W związku z powyższym do mycia używam także:
Szampon a Alterry jest dla mnie nowością która bardzo przyjemnie mnie zaskoczyła. Dorwałam go w Rossmannie na promocji i kosztował mnie piątaka. Ma przyjemny zapach, dobrze się pieni i ma konsystencję gluta dzięki czemu nie spływa z dłoni.

Maski/Odżywki:

Tutaj ledwo co zdenkowałam jeden produkt i kupiłam na jego zastępstwo coś nowego na co polowałam już od jakiegoś czasu. Mowa o opróżnionej masce Kallos Silk oraz odżywce Organix.

Kallos jest maską z której bardzo byłam zadowolona. Ta pojemność i cena od razu mnie zachęciły, ale nie tylko o to chodziło. Maska ma przyjemny zapach i dobrze działała. Włosy po niej łatwo się rozczesywały i były przyjemne w dotyku. Niestety pod koniec użytkowania stopniowo przestałam zauważać ten efekt. Myślę, że uniknęłabym tego częściej stosując maskę wymiennie z produktami innych firm.

To na co chcę zwrócić uwagę to fakt, że Kallos świetnie spisuje się nawet nakładając ją jedynie na 2-3 minuty na włosy. Można powiedzieć, że zastąpiła mi z powodzeniem odżywkę.
 
Nowością dla mnie w tej dziedzinie będzie odżywka z mleczkiem kokosowym Organix. Ma ona świetny zapach, który utrzymuje się nawet po zmyciu włosów. Po dłuższym stosowaniu zapewne zasłuży ona na osobną recenzję.

Warto też wspomnieć tu o masce Pilomax. Mam jej małe opakowanie, które otrzymałam do testów. Używam jej od czasu do czasu. Nie ma ona ładnego zapachu, a jej wygląd przypomina nie powiem co, ale jej działanie bardzo mi się spodobało. Włosy po niej wydają jakby były w lepszym stanie niż faktycznie są. Myślę, że dobrze wpływa na regenerację włosów, które swojego czasu zniszczyłam farbowaniem. Nie wiem kiedy, ale zapewne zdecyduję się na pełnowymiarową wersję produktu.

Ochrona końcówek:

Nic nowego. Stosuję opisany niedawno jedwab z Green Pharmacy KLIK.

Od wewnątrz:

Tutaj mam swoich dwóch faworytów. Nic wielkiego, ale uważam że dzięki nim włosy rosną zdrowe i lśniące. To siemię lniane i tran.

I to właściwie wszystko. Bez szału prawda?
Zastanawiam się dodatkowo nad olejem do włosów. Do tej pory nie znalazłam takiego który pasuje moim włosom, ale szukam. Może dzięki temu przestaną być szorstkie w dotyku.  Niestety Alterra i olej kokosowy się u mnie nie sprawdziły.
Polecicie coś konkretnego?


sobota, 5 października 2013

Czas na zakupy!

Źródło
Okres wyprzedaży zmusza mnie do uzupełnienia braków w garderobie. Nie lubię zakupów, ale jak nie korzystać kiedy wiele rzeczy mamy 50% off? Ma to niestety też dużo minusów... większość fajnych rzeczy już dawno zniknęło z półek, a to co jest na wieszaku potrafi być nieźle wybrakowane.
 
Tym razem postanowiłam wypełznąć z nory nie na czas wyprzedaży, a promocji. Wszystko dzięki licznym zniżkom z InStyle.
 
Kupując najnowszy numer InStyle znajdziemy mnóstwo zniżek do wielu sklepów, które wykorzystać można w dniach 5-6 października.
 
Tym sposobem udało skorzystać mi się z kilku okazji i kupiłam rzeczy w które wcześniej czy później i tak musiałabym się zaopatrzyć.
 
 
Dla przykładu:
 
W American Eagle Outfitters udało mi się dorwać koszulę która jest chyba jednym z najlepszych zakupów ostatnich czasów. Koszula jest świetna gatunkowo i miałam na nią zniżkę 25%. Dzięki temu zapłaciłam za nią 108 zł zamiast 145.
Może to głupie, ale dawno nie miałam tak dobrej gatunkowo koszuli w ręku. Jestem nią zachwycona! 

Źródło
Dzięki zniżce 20 zł w H&M udało mi się dorwać na dziale dziecięcym sweter (uwielbiam ich ubranka dziecięce na 170 cm :))

Źródło
W Empiku skorzystałam ze zniżek 20% na artykuły kuchenne i książki. Stary zaparzacz bez wahania wymieniłam na nówkę sztukę. Dodatkowo dobrałam kilka książek dla siebie i na prezent dla rodziny.

Źródło
Korzystając  z okazji podjechałam do Decathlonu, gdzie udało mi się dorwać kalosze. Tak. Kalosze (no dobra...buty do jazdy z działu jeździeckiego) .
Rzecz o której normalnie nie myślę, jednak przydaje się od czasu do czasu. Dobrze będzie mieć jedną parę na wszelki wypadek. Zwłaszcza, że za parę zapłacimy 65 zł. Niby nic, ale kiedy patrzę jak obskurne kalosze sprzedają w sklepach to cieszę się, że zainwestowałam właśnie w to. To nie Hunter, ale przynajmniej nie musiałam wydawać miliona monet.
Źródło

Podsumowując; Jeśli macie coś na oku, a boicie się że ktoś przed wami wykupi wymarzoną rzecz - gońcie do kiosku po InStyle!

niedziela, 29 września 2013

DIY plasterki na nos

 
Nie wiem jak Wy, ale ja lubię gotowe produkty. Nie jara mnie robienie domowych maseczek, czy biżuterii. Jest jednak taka rzecz, którą często robię sama. To supertajna (do dziś:) mikstura, która z powodzeniem zastępuje plasterki na nos. Plasterki niestety obecnie są dostępnie w niewielu miejscach, a ich cena nie jest zachęcająca.
 
Jeśli tęsknicie ja nosem wyczyszczonym z wągrów oraz włosków polecam.
 
Dodam, że jest to ciekawy sposób na wykorzystanie żelatyny, złaszcza jeśli kiedyś kupiłyście ją do laminowania włosów i tak jak w moi przypadku nic z tego nie wyszło (KLIK).
 
Do wykonania plasterków domowym sposobem potrzebne są nam tylko dwa składniki:
- żelatyna
- mleko
 
Instrukcja wykonania:
 
1. Na spodeczek/miseczkę wysypujemy łyżeczkę żelatyny.
 


2. Dodajemy łyżeczkę mleka.

 
 3. Mieszamy składniki. Konsystencja powinna być grudkowata tak jak na poniższym zdjęciu.


4. Wkładamy talerzyk do mikrofalówki na 10 sekund.

 
5. Po wyjęciu talerzyka z mikrofalówki odczekujemy chwilę, ponieważ glutek który nam wyszedł będzie dosyć gorący i mógłby poparzyć nam skórę. Wystarczy odczekać około pół minuty
 
6. To co nam wyszło nakładamy na nos. Można to zrobić palcami. Zalecam nie nakładanie zbyt cienkiej/grubej warstwy. Cienka będzie potem ciężka do zerwania, gruba będzie schnąć wieczność.
 
7. Odczekujemy 5-10 minut. Kiedy już poczujemy, że wszystko wyschło, możemy powoli zacząć zrywanie.
 
Substancja jest śmierdząca, ale według mnie warto ją wypróbować. Po jej zrobieniu nie sądzę, abym kiedykolwiek miała potrzebę zakupić plasterki do oczyszczania nosa.
 
Oszczędziłam Wam zdjęcia po zrywaniu plasterka :) Możecie się jednak na swoim spodziewać wągrów i włosków.

Dla osiągnięcia lepszego efektu warto wcześniej wykonać parówkę, aby wszystkie pory się otworzyły,  a zanieczyszczenia łatwiej wyszły.
 
Próbowałyście już takiej metody oczyszczania? Dajcie znać, czy jesteście chętne to wypróbować i co z tego wyszło :)

sobota, 14 września 2013

Po same końce!

 Dbanie o długie włosy to jakaś katastrofa :) Mam wrażenie, że mimo iż chce mieć coraz dłuższe włosy, coraz ciężej mi o nie dbać. Nie mam czasu na olejowanie, noszenie masek na głowie godzinami czy nawet poranne rozczesywanie (niech żyją szybkie koki!). Jako proLeń lubię szybkie i wygodne rozwiązania.
 
Jednym z takich rozwiązań jest dla mnie jedwab do włosów. Odrobina dobrego produktu powoduje, że puch na końcówkach jest kontrolowany, a ja nie muszę suszyć i układać włosów, żeby wszystko wyglądało na tyle, aby nie było wstydu pojawić się wśród ludzi.
 
I wszystko byłoby pięknie ładnie gdyby nie to, że produkt produktowi nie równy. Niestety pamiętam jak pierwszy raz trafiłam na jedwab i bardzo się rozczarowałam. Był to Biosilk, który był wydajny, ale przez to nie mogłam się go szybko pozbyć.. a szkoda bo u mnie w ogóle się nie sprawdzał. Dlatego kiedy kolejny raz trafiłam na jedwab, byłam negatywnie nastawiona. Na szczęście szybko
zmieniłam zdanie.

 
Na spotkaniu blogerek zupełnie przypadkiem wpadł w moje ręce Jedwab w płynie od Green Pharmacy. Już miałam go oddać komuś kiedy stwierdziłam, że w sumie mogę dać mu jedną szansę... i zaczęło się.

Jedwab jest przyjemny w użytkowaniu. Ma wygodnie opakowanie z pompką, które bardzo ułatwia aplikację. Nic się nie brudzi i nic nie wylewa, lubię to! Bez problemu można wrzucić buteleczkę do plecaka i śmigać na basen nie bojąc się, że coś się wyleje.
 
Na włosach produkt spisuje się świetnie. Nie obciąża, a na końcówkach nie widać śladów po aplikacji. Wszystko szybko się wchłania. Jedynym minusem jest konieczność umycia dłoni po nałożeniu jedwabiu. Niestety bez tego produkt zostawi nam lekko tłustawą warstwę na palcach.
 
No i największy plus - pachnie jak guma balonowa! Uwielbiam ten zapach. Dzięki niemu sięgam po buteleczkę z przyjemnością. Mam słabość do ładnie pachnących produktów :)
 
Myślę, że jedwab od Green Pharmacy na stałe zagości w mojej kosmetyczce. Jest to jeden z tych produktów które za małą cenę potrafią zdziałać wiele.

piątek, 30 sierpnia 2013

Smrodek na weekend czyli czas na samoopalacz

Źródło
Jakoś nigdy nie mogłam polubić się z samoopalaczami. Bardzo chciałabym chociaż od czasu do czasu nie świecić bielą po oczach, ale z opalaniem mi nie po drodze.
Dlatego właśnie rok w rok kupuję jakiś samoopalacz i jak co roku wyrzucam prawie pełne opakowanie, bo nie chce się tego używać.
 
W tym roku trafiło na Lirene balsam brązująco-ujędrniający Caffe Latte. Zainwestowałam w wersję dla jasnej karnacji nie chcąc ryzykować widocznych plam na ciele.
 
Ponieważ nie będę ukrywać, że jestem uprzedzona do tego typu produktów zacznę od plusów:
 
Balsam bez większych problemów daje się rozprowadzić i co więcej - nie robi placków na ciele. Przyznaję, że smaruję się bez większego ogarnięcia, a nigdy nie skończyłam z plamami czy zaciekami na skórze.
 
Bardzo, ale to baaardzo delikatnie barwi, więc będzie dobry dla osób które dopiero zaczynają przygody z tego typu produktami.
 
Nie wysusza skóry, szybko się wchłania i jest wydajny, a do tego nie robi krzywdy po nałożeniu na twarz.
 
Ok i nadchodzi czas na wytłumaczenie czemu i ten samoopalacz trafi do śmieci. Przede wszystkim smrodek z tego jakich mało. Nie wiem skąd porównanie do kawy... dobrze że moja tak nie jedzie. Przysięgam nie wiem dziewczyny jak wy wytrzymujecie z tym zapachem. Po wysmarowaniu nigdy nie mogę się wyspać, bo czuję ten zapach przez sen. Co więcej, nawet po porannym prysznicu zaczynam czuć zapach tego balsamu na ciele. Jak do tego dodać konieczność regularnego stosowania dla osiągnięcia i utrzymania efektu... nie ma szans!
 
Mistrzostwem świata jest tu zalecenie producenta, aby produkt stosować nawet dwa razy dziennie jeśli ma się taką możliwość. Proponuję test dla odważnej: po przeżytej w smrodzie nocy posmarować się jeszcze raz i pójść tak do pracy. POWODZENIA!
 
Niestety, tak jak w przypadku samoopalaczy ten balsam zasmradza człowieka jak i pościel i ubranie. Dla mnie jak co roku jest to nie do wytrzymania.
 
Może polecicie coś ciekawego w tej kategorii?



sobota, 27 lipca 2013

Dobre bo polskie - Bandi EcoSkin Care

 Takie dni jak dziś przypominają mi jak ważna jest ochrona przeciwsłoneczna na twarzy. Ile to razy widziałam jak moi znajomi przy pierwszych promieniach słońca zapominali o filtrach kończąc działkowanie z czerwonymi twarzami i karkami :)

Moim nowym ulubieńcem dzięki temu jest jeden z niewielu kremów, który nie jest BB, a zawiera w sobie odpowiedni filtr czyli Kojący krem do twarzy z EcoSkin Care od Bandi.
Super, kiedy krem do twarzy zawiera już w sobie odpowiedni filtr, dzięki czemu nie muszę używać miliona kosmetyków do porannej pielęgnacji. 

Dlaczego Bandi jest taki fajny?

Zacznijmy od tego, że mamy to SPF 25. No! nareszcie krem z filtrem! 

Krem ma bardzo lekką formułę, szybko się wchłania i nie zapycha.  Jest idealny dla osób z delikatną skórą, skłonną do podrażnień (w tym tych słonecznych :).

Lubię ten krem za to, że wyrównuje koloryt cery, dzięki czemu właściwie po jego użyciu nie muszę nakładać podkładu, co jest świetnym rozwiązaniem przy wysokich temperaturach. Innym rozwiązaniem jest dodanie do niego odrobiny kremu BB od Vichy, który nawet w jasnej wersji jest dla mnie za ciemny. Taka mieszanka powoduje, że czuję się pewnie w minimalnej wersji makijażu lub przy jego braku.

Mamy tu też pompkę - jak dla mnie najlepsze możliwe rozwiązanie jeśli chodzi o kremy. Dzięki temu wiem, że nawet moje brudne paluchy nie spowodują rozmnażania się bakterii w środku. Dodatkowo cieszy mnie opakowanie przez które widzę, ile produktu mi jeszcze zostało.

Minusy?

No cóż, jeśli mam oceniać krem to muszę na niego spojrzeć także z tej mniej przyjemnej strony.

Przede wszystkim krem trzeba dokładnie wklepać. To chyba jedyny krem w przypadku którego muszę aplikację robić przed lustrem. Bez tego możemy skończyć jak w przypadku nadkładania podkładu na ślepo - ze smugami, co umówmy się nie wygląda zbyt elegancko.

Kolejnym minusem jest to co ja bardzo lubię, ale wiem że wielu osobom nie będzie odpowiadać. Krem wyrównuje koloryt cery ale jednocześnie bardzo ją wybiela. Po nałożeniu kremu moja cera jest wręcz porcelanowa. Ja uwielbiam ten efekt, bo i tak jestem białasem, ale jeśli się opaliłyście i chcecie to podkreślić, albo nie lubicie efektu płótna - nie będziecie zadowolone.

Wiem, że ze względu na ostatni akapit kremu Bandi nie będę mogła polecić każdemu. Mimo to jestem z kremu jestem bardzo zadowolona i zachęcam do jego wypróbowania. Zakochacie się w nim albo go znienawidzicie :)

Cena: na stronie internetowej Bandi za 50 ml zapłacimy 52 zł.


wtorek, 16 lipca 2013

Biały na słońcu - filtr na lato

Źródło
Jesteśmy w trakcie fali upałów. No ok - pogoda jest mieszana, ale nadal jest ciepło :)
Że ciepło to super, gorzej że słońce potrafi nieźle załatwić takiego białasa jak ja. 
Skóra bez filtra, albo co gorzej - źle wysmarowana - już wieczorem tego samego dnia może zacząć boleć i bić po oczach czerwienią (zdecydowanie nie polecam).

No niestety co jak co, ale filtr to taki must have. Mi niestety wysokie filtry zawsze kojarzyły się źle, bo tłuste i śmierdzące to to. 

W tym nurcie beznadziei nagle wyłonił się filtr, który rozjaśnił me życie i udowodnił, że nie musi być tak źle :) Ok, ok może trochę przesadzam, ale to tylko dlatego, że jest coś co nareszcie mi się spodobało! 

Odkryciem tych wakacji jest BIKINI, nawilżające mleczko do opalania Bielendy.
Niby kolejne mleczko, a jednak mi zdecydowanie podwyższyło komfort życia.
Dlaczego?

Na początek to co białasy lubią najbardziej, czyli SPF 30. Na pogodę, którą mamy jak znalazł. Filtr nie pozwolił żebym się spaliła.

Kolejny plus czyli nawilżenie - skóra była odpowiednio nawilżona przez cały dzień i mimo wystawiania jej na słońce była w niezłym stanie. Zazwyczaj po opalaniu bywa sucho, a teraz miałam wszystko cacy. 

Co jeszcze? Konsystencja! Mleczko nie jest tak tępe przy rozsmarowywaniu. Delikatnie i szybko się rozprowadza, a co więcej szybko wchłania i nie pozostawia tłustej warstwy jak to mają w zwyczaju zostawiać wysokie filtry.

A na koniec coś co mnie rozbawiło, czyli zapach. O dziwo nie ma tu silnego zapachu charakterystycznego dla filtrów. Co więcej, usłyszałam że pachnę kokosem (nie wiem jak to możliwe, nie pytajcie mnie). 

Mleczko tak jak inne produkty, które mają nas ochraniać należy nakładać około 20 minut przed wystawieniem skóry na słońce. AAAA i pamiętajcie o smarowaniu się także pod wszystkimi paskami kostiumów kąpielowych - ja zawsze zapominam i potem cierpię :) 

Słońce to sama przyjemność, wystarczy być tylko dobrze przygotowanym! 

Jeśli myślicie co kupić -zainwestujcie w Bikini Bielendy i żadne UVA i UVB nie będą Wam straszne :)

Nie nie to nie jest reklama produktu, po prostu po raz pierwszy wróciłam z wakacji, nie spaliłam się i nie cierpię więc jak tu nie być zachwyconym :D

sobota, 6 lipca 2013

Stare a nowe

Nie wiem jak Wy, ale ja przyzwyczajam się do rzeczy. Wiedząc, jaki krój sukienki do mnie pasuje, następne dziesięć mogłabym kupić w tym samym stylu i nawet z kolorem bym nie kombinowała.

Jeśli coś jest dobre i nawet więcej - sprawdza się - to po co szukać nowego?

Podążając tą myślą tak właśnie korzystam z wyprzedaży.
Przykład?

STARE:
NOWE:

Nie ma to jak zainwestować w ten sam produkt, zmieniając odrobinę kolor.
Ale jak nie korzystać kiedy:
a) jest promo na 19.99
b) jest promo 25% od ceny na metce

Pytanie na leniwy weekend (bo podobno wczorajszy piątek zniszczył wszystkich):
Czy lubicie szukać nowości czy raczej trzymacie się sprawdzonego?

czwartek, 20 czerwca 2013

Maślane skórki czyli Burt's Bees na celowniku


Nie wiem jak Wy, ale ja nie ogarniam tego co się dzieje od jakiegoś czasu - mamy masła do ciała, masła do ust, masła do skórek - co się dzieje?! Czy masło jest nowym hasłem kluczem?

Swojego czasu miałam przyjemność wygrać w konkursie Beauty in English - wygrałam - tak tak masełko do ust Revlonu i masło do skórek do paznokci. Wygrywanie ma swoje plusy, mogę dzięki temu testować produkty, których bym nie zakupiła.

No to jazda z tym masłem:
Burt's Bees Lemon Butter Cuticle Cream to naturalny preparat przeznaczony do pielęgnacji skórek paznokci. Przy codziennym stosowaniu powinnyśmy cieszyć się zadowalająco wyglądającymi skórkami.

Szczerze mówiąc nie do końca rozumiem po co ludzie kupują takie produkty. Krem do skórek? Serio? Wydawanie kasy na takie rzeczy wydaje mi się pozbawione sensu. Ale przecież ludzie to kupują - musiałam więc wypróbować wygraną. Akurat tak się złożyło, że masełko otrzymałam kiedy moje skórki były w kiepskim stanie. Były wyschnięte i poszarpane. Dlatego właśnie zabrałam się za kurację, codziennie rano i wieczorem, a także w ciągu dnia.

Przyznaję się do zmiany podejścia - skórki zaczęły wyglądać tak, że nie muszę się wstydzić swoich dłoni. Jest plus! Przy regularnym stosowaniu wystarczyły dwa tygodnie, aby skórki wróciły do normy. Nawet przy mojej tendencji do skubania skórek z nerwów jest lepiej. Teraz staram się używać masła przynajmniej na noc, żeby utrzymać ten stan. Niestety sprawdziłam już i wiem, że jeśli przestaniemy używać produktu możemy szybko wrócić do kiepskiego stanu. Dobrze, że produkt jest wydajny więc jeszcze chwilę będę się nim cieszyć. Potem zapewne przerzucę się na bardziej tłuste kremy do rąk - mam nadzieję że będzie to wystarczające ( a może tak wazelina na skórki?).

Ciekawe, że zwykły produkt do skórek ma tak dobre oceny na Wizażu. Ok naturalny, ok tłuściutki ale nie brudzący. Nie rozumiem zachwytów, ale produkt doceniam. Szkoda tylko, że mamy tu do dyspozycji wersję o zapachu limonki co mi kojarzy się z zapachem płynu do zmywania naczyń.

Niestety sporym problemem jest dostępność tego produktu. Wiem, że jest możliwość zakupu masełka przez allegro - szkoda, że jego cena nie zachęca.

wtorek, 4 czerwca 2013

Nike - she runs the night

Dziewczyny lato się zbliża! Czas wrócić do formy. Nie ma nic lepszego niż 5 kilometrów na rozgrzewkę :)

9 czerwca w Warszawie - 21:00 Startuję!

She runs the night - Dziewczyny dają czadu! Wchodźcie, wkręćcie się i biegnijcie ze mną.

Mam już swój zestaw :)



(gdzieś tam był jeszcze batonik ale go niestety zjadłam om nom nom)


Zapraszam do wspólnego biegu!

sobota, 1 czerwca 2013

Pielęgnacja młodości - oczyszczający peeling do mycia twarzy

W przypadku delikatnej skóry, szorować czy nie - oto jest pytanie. Teoretycznie miałam przerzucić się na peelingi enzymatyczne, praktycznie już nie pamiętam kiedy taki ostatnio stosowałam. Wcale nie chodzi o to, że uważam taki sposób oczyszczania za gorszy czy niedokładny, tylko jakoś wszystko mi przeszkadza i ciągle używam czego innego niż trzeba :)

Za doskonały przykład przeszkody w stosownym dbaniu o delikatność jest peeling Oceanic AA Technologia Wieku 18+ Pielęgnacja Młodości ( brawo dla tych którzy ogarną taką nazwę :P)

A teraz o co cho: Producent proponuje nam peeling z prowitaminą B6 i witaminą C, który oczyszcza, peelinguje (szok!), odświeża i nawilża. W praktyce oznacza to, że mamy żel do mycia twarzy z delikatymi drobinkami ścierającymi. Nie zwracałabym większej uwagi na obietnice opisane na tyle butelki, bo czeka nas tylko rozczarowanie, a po co sobie psuć humor.

Peeling ma bardzo delikatne drobinki i nie ma ich za dużo. Ale jak dla mnie to nic złego. Przy bardzo delikatnej cerze mechaniczne ścieranie w takiej formie nie podrażnia. Co więcej jest nawet ciekawą alternatywą dla żelu do oczyszczania twarzy. Miło zmywało się tym makijaż, oczywiście przy pominięciu okolic oczu.

Posiadaczki cery normalnej i mieszanej raczej będą rozczarowane tym produktem. Jeśli jesteście zwolenniczkami porządnego ścierania nie polecam tego produktu. Jeżeli natomiast szukacie czegoś bardzo delikatnego, do codziennego stosowania - czemu nie.

Peeling ma rzadką konsystencję, jest bezzapachowy i ma skład, który nie powinien podrażnić posiadaczek wrażliwej skóry.
Spokojnie starczył mi na trzy miesiące przy prawie codziennym stosowaniu podczas wieczornego mycia twarzy - 150 ml to niezła pojemność.

Czy wrócę do tego peelingu? Nie jestem pewna. Nie jestem ogromną fanką tego produktu, ale nie mogę powiedzieć też że na niego narzekałam. Chyba po prostu nadszedł czas przerzucić się na peelingi enzymatyczne.

niedziela, 19 maja 2013

Manhattan X-Treme Last & Intensive Red (450)

 Czerwień jest moim ulubionym kolorem. Uważam, że nic na ustach nie zrobi takiej furory jak właśnie czerwona szminka. Zdecydowanie polecam ją każdej dziewczynie. Oczywiście należy pamiętać o szeregu warunków bez których ze szminką na ustach nie możemy wyjść z domu. Przede wszystkim pamiętajmy o dobrym doborze koloru. Ja tak na prawdę miesiącami przymierzałam się do różnych odcieni zanim dowiedziałam się w czym mogę dobrze wyglądać. Musimy też przestrzegać zasady totalnie wypielęgnowanych ust. Czerwona szminka jest bowiem bezwzględna - podkreśli każdą niedoskonałość, każdą pojedynczą skórkę. Tych zasad jest oczywiście jeszcze o wiele wiele więcej dlatego wspomnę jeszcze tylko jednej - przy wyborze odpowiedniej szminki dowiedzmy się co internet czy znajome mówią na temat jej trwałości.

Moja mama nigdy nie nosiła czerwonych szminek, a jej produkty do ust kolorystycznie zupełnie do mnie nie pasowały. Nie wiedziałam czy będzie to mi pasować czy nie. Czerwień po prostu siedziała mi w głowie i pewnego dnia po prostu stwierdziłam, że muszę ją mieć :)

Szminka Manhattanu była moją pierwszą stycznością z czerwienią. Manhattan dysponował jedną lepszych palet kolorystycznych swojego czasu. 
Moją czerwień zapakowaną mam w opakowanie, które nie zwraca na siebie uwagi, jest dyskretne a nie tandetne. Sam sztyft jest kremowy, delikatnie i płynnie sunie po ustach, ale na całe szczęście nie rozpływa się tak jak szminki Celii.


Warto dodać, że zapach jest delikatny, typowo kosmetyczny, po pomalowaniu ust nie czuć go. Czy smakuje? Nie wiem, nie polecam jeść czerwonych szminek, bo średnio wygląda to na zębach :P

Niestety słabym punktem jest trwałość. Bez kredki praktycznie się nie obędzie, a nawet z nią bywa ciężko. Przyznaję, że z tą szminką bardzo niepewnie czułam się wychodząc na miasto. Wiedziałam jak szybko schodzi ze środkowej części ust, co wiązało się z częstym podglądaniem się w lusterku. Mogłam też zapomnieć nie tylko o jedzeniu, ale nawet piciu czegokolwiek. 

W dobie tintów, flamastrów do ust i szminek o przedłużonej trwałości wcale nie jestem pewna czy polecić szminkę Manhattanu. Mimo wszystko nie jest to też produkt, który bym wyrzuciła do kosza. Może z mojej strony to sentyment, może nie, w każdym razie zastanówcie się dwa razy przed zakupem tego produktu.

niedziela, 28 kwietnia 2013

L'biotica - regenerujący krem do rzęs


L'biotikę uwielbiam za jej maski do włosów. Mają świetnie działanie, stać mnie na nie i starczą na długo. Kiedy wreszcie pojawiła sie okazja na tańszy zakup kremu do rzęs stwierdziłam, że i ten specyfik muszę wypróbować.


 Natura powoduje u mnie szalony porost włosów na głowie, poskąpiła jednak w przypadku rzęs i brwi. Rzęsy są bardzo jasne i niezbyt długie - bez makijażu wyglądam po prostu na chorą. No nic, na całe szczęście wymyślono hennę i tusz.


Jak zwykle sądząc, ze mogę oszukać naturę kupiłam krem regenerujący.
Powinno się go stosować minimum 30 dni, aby zauważyć pierwsze efekty, czyli:
- wydłużenie, pogrubienie i zapobieganie wypadaniu rzęs
- nawilżenie i wzmocnienie, co stymuluje naturalny wzrost rzęs

Krem zużywałam co wieczór przez trzy miesiące. Po wieczornym demakijażu nakładałam porcję kosmetyku u nasady rzęs. Nie zauważyłam efektów. I to właściwie mógłby być koniec mojego wywodu :) Ale nie pójdzie Wam ze mną tak łatwo. Dodam jeszcze swoje trzy grosze.


Co poszło nie tak?
Obawiam się, że po prostu obietnice producenta nie zostały spełnione. Nie sądziłam, aby nagle wyrosła mi firanka rzęs, ale ja po prostu nie odnotowałam zmian. Rzęsy są jakie były, jest ich tyle samo i w podobnej ilości wypadają. 


Krem do rzęs nakłada się bez większych problemów. Można zrobić to przy użyciu aplikatora, bezpośrednio nakładając specyfik u nasady rzęs, pomóc sobie palcem albo szczoteczką po starym tuszu. Specyfik ma kremowo-żelową konsystencję, jest przeźroczysty i nie ma zapachu. Za plus można uznać fakt, ze nakłada się go wygodniej niż olejek rycynowy.

Dla porównania poniżej znajdziecie zdjęcia pokazujące moje rzęsy na jakiś czas przed kuracją i po.
PRZED:

PO:
  

Ewentualne delikatne różnice w kolorze włosków mogą wynikać z resztek po farbowaniu rzęs. Sam krem nie wpływał na ich przyciemnienie.

Jak można zauważyć mniej czy bardziej spektakularne zmiany nie nastąpiły. Zdecydowanie kończę kurację mimo, iż jeszcze zostało mi pół tubki. Aplikacja jest dla mnie niepotrzebną stratą czasu.

sobota, 20 kwietnia 2013

Zły wygląd, a dobre działanie - czyli czas na Delię

Źródło

Nie wiem czemu tak dużo czytam na blogach o tym jakie to upierdliwe jest nawilżanie skóry po kąpieli.
Nie powiem, żebym lubiła się wygrzebywać z ciepłego szlafroka na rzecz smarowania, ale moja skóra po prostu uwielbia nawilżanie i kwiczy kiedy jej go pozbawiam.

Ostatnio moim faworytem w nawilżaniu jest balsam Delii, który dostałam na spotkaniu blogerek w listopadzie.
Balsam (a właściwie - Jedwabiste serum do ciała - taa jasne) ma przyjemną konsystencję - bardzo lekką. Bałam się, że związku z tym będę po trzech minutach od nałożenia czuła napięcie spowodowane niewystarczającym nawilżeniem, ale nic takiego mnie nie spotkało. Zapach jest delikatny, nie narzucający się.

Lubię właśnie takie balsamy, które nie wymagają ode mnie długich oczekiwań w związku z wchłanianiem się. Właściwie zaraz po aplikacji mogę się ubierać.

Właśnie coś takiego chcę mieć na lato - tak, abym mogła nawilżyć dobrze skórę bez strachu, że przez panujący dookoła ukrop będę się kleić. 


Zapach jest delikatny, właśnie taki kremowo jedwabisty co jest według mnie olbrzymim plusem. Zapach nie będzie się kłócił z naszymi perfumami.

Jeśli szukacie czegoś lekkiego, ale dobrze nawilżającego (a i nie najdroższego) - polecam.

Minusy: Jeden. Opakowanie. Nie wiem co to za pomysł z taką grafiką. Z dala wieje tandetą. Szczerze mówiąc gdyby nie spotkanie blogerek pewnie nadal nie znałabym tego produktu, bo nie sięgnęłabym po niego w sklepie. Co jak co, ale niestety w większości przypadków kupujemy oczami. W tym przypadku chyba potrzebowałabym klapek na oczach.

Małe pytanie na koniec: polecacie jakieś kosmetyki Delii?

sobota, 30 marca 2013

Spin pins czyli zakręcone wsuwki


 Wsuwki do włosów chodziły za mną od dłuższego czasu. Te, które miałam do tej pory (jeszcze ze studniówki! Aż dziw, że jeszcze je mam), sprawdzały się świetnie jeśli chodzi o trzymanie fryzury. Każdy kok trzymał się idealnie cały dzień. Niestety używanie zwykłych wsuwek związane było z jednym minusem - ostre końce powodowały, że przy wpinaniu ich niszczyłam sobie włosy. 

Przeszukując allegro w poszukiwaniu czegoś nowego wpadłam na pomysł kupienia sobie Spin pins - czyli zakręconych wsuwek. Już parę razy o nich słyszałam, a że lubię sprawdzać co i jak, zaraz się na nie zdecydowałam.

Wsuwki w opakowaniu są dwie, bo właśnie tyle powinno w teorii wystarczyć nam do wykonania koka. I faktycznie przy użyciu dwóch wsuwek jestem w stanie wyczarować coś na głowie. Warto jednak zwrócić uwagę, że nie jest to koczek, który wytrzyma nam cały dzień - jest to raczej coś w rodzaju messy bun, luźnego koczka. 

Wsuwki wkręca się w kok szybko więc ułożenie fryzury trwa dosłownie dwie minuty. Co ważne, przy zakupie należy zwrócić uwagę na końcówki - moje jak widać na zdjęciu są zakończone kuleczkami, nie ma tam prostego ścięcia dzięki czemu włosy nie ulegają zniszczeniu. 

Ja jestem zwolenniczką raczej mocnego ścisku i wręcz ulizanych koczków więc średnio widzę się z takimi koczkami na co dzień. Mam włosy grube i ciężkie więc albo powinnam mieć więcej wsuwek, albo powinnam być gotowa na poprawianie włosów co jakiś czas. Luźny kok może być spoko - chociaż nie zaryzykowałabym pójść w takim na imprezę z tańcami. Za to jest plus - po zdjęciu wsuwek nie mogę bez problemu chodzić w rozpuszczonych włosach - bez śladów po gumce jak w przypadku zwykłego koka.

Polecam przede wszystkim zwolenniczkom długich, kręconych lub falowanych włosów, myślę że spin pins sprawdzą się idealnie na ich włosach. 

Jeśli decydujecie się na wsuwki, warto kupić je przez allegro - są tam o wiele tańsze (razem z kosztem przesyłki) niż w sklepach.